Ithink.pl - Dziennikartstwo Obywatelskie
Jaki tam ze mnie Nostradamus
dodano 16.11.2009
Dokładnie sześć lat temu opisałem w GW chore mechanizmy, których doświadczałem w TVP. Zapewne naiwne jest tamto moje myślenie, ale w świetle reflektorów dzisiaj obnażających beznadzieję tej firmy postrzegam je jako prorocze.
Nieosiągalne numery w 2000 roku Telewizja Polska wciąż się reformowała. Rynek reklam i filmów promocyjnych zamierał. Kończyły się zamówienia od przedsiębiorstw i samorządów. Ostatecznie w połowie roku reforma TVP stała się faktem. Nareszcie cieszyłem się - kryteria współpracy będą jasne i czytelne. Zwalniając prawie tysiąc osób, zracjonalizowano zatrudnienie. To również dobrze wróżyło, gdyż sądziłem, że zaczęto liczyć pieniądze i już wiedzą, co ile kosztuje. A zatem potrafią ocenić, czy mój produkt jest drogi, czy tani. Wreszcie wstępnie przyjęto kilka moich ofert. Sądziłem, że to koniec kłopotów. Myliłem się. Zanim Kwiatkowski przeprowadził reformę, o przyjęciu oferty producenta zewnętrznego decydowali redaktorzy zamawiający. Dysponowali oni kompetencjami merytorycznymi, swoim budżetem i czasem emisyjnym. Wielostronicowe dokumenty były precyzyjnie formułowane umowami. Ze strony Telewizji Polskiej podpisywali je redaktor zamawiający i jego bezpośredni szef (w moim przypadku najczęściej dyrektor Telewizji Edukacyjnej), dyrektor ekonomiczny oraz dyrektor Programu 1 lub 2 TVP. W sumie cztery osoby. Kierownik produkcji w danej redakcji dbał o formalności i terminy związane z umieszczeniem audycji na antenie. Zarząd Kwiatkowskiego oddzielił piony produkcyjne od emisyjnych. Powstały agencje (m.in. publicystyki, widowisk) i anteny Programu 1 i 2. W redakcjach powołano producentów odpowiedzialnych między innymi za zamówienia od firm zewnętrznych. Otrzymali oni kompetencje merytoryczne i budżety, ale czas emisji musieli negocjować z antenami. Zrezygnowano z umów na rzecz jednostronicowych świstków zamówień. Oprócz czterech poprzednich podpisów nowy proces decyzyjny obejmował ponadto przyznanie tak zwanego numeru antenowego, czyli terminu emisji. W praktyce wyglądało to tak, że jeśli nawet dogadałem się z producentem co do produkcji jakiejś audycji, to i tak pieniądze mogłem dostać po przydziale numeru antenowego. A na to mogłem czekać miesiącami. Na początku roku 2001 ustaliłem z jednym z producentów, że wyprodukuję trzy audycje o problemach integracji europejskiej w Irlandii i Danii. Zapewnił mnie, że je u mnie zamówi, ale musimy czekać na przyznanie numeru antenowego. Wtedy też przyślą zamówienie na piśmie. A tych numerów (czyli de facto czasu antenowego) ciągle brakowało. Miesiące mijały. Ponieważ producent zapewniał, że moje programy na pewno w końcu weźmie, rozpocząłem produkcję. Jesienią audycje były gotowe, a numerów antenowych nadal nie przyznano. Tymczasem producent, który zamówił u mnie audycje, został wymieniony na nowego. Ten ku mojemu zadowoleniu potwierdził wolę zakupu moich audycji. Pierwszy z trzech numerów antenowych nadano w połowie grudnia. Producent oświadczył, że może mi zapłacić około połowy uprzednio ustalonej ceny. Protestowałem słabo, że to przecież dość kosztowna audycja wyprodukowana w Irlandii. Jak się okazało, mój rozmówca sądził, że swoją audycję oparłem na materiałach archiwalnych, więc i tak sporo na tym zarobię. Zmierzył mnie swoją miarą, bo w latach 1999-2000 większość emitowanych audycji edukacyjnych i publicystycznych TVP opierała się na materiałach archiwalnych, a w najlepszym razie była produkowana z kompilacji starych zdjęć. Nie było wyjścia. Sprzedałem audycję poniżej kosztów produkcji. W styczniu tenże producent wyznał, że rezygnuje z pracy i dalej będę musiał rozmawiać z kimś innym. Zacząłem go wypytywać o sytuację w TVP, dlaczego rezygnuje z funkcji producenta po zaledwie trzech miesiącach. Wyjaśnił mi, że jego kompetencje są tylko symboliczne, bo i tak najwięcej do powiedzenia mają nowi ludzie - członkowie SLD. Nieważne, czy piastują jakieś stanowiska kierownicze w firmie. Tego konkretnego producenta kontrolowali i ograniczali dziennikarze, którzy formalnie podlegali mu w ramach redakcji. Aby sprzedać kolejne dwie zamówione przed rokiem audycje, dwukrotnie odwiedzałem centralę na Woronicza. Jedną z nich sprzedałem w kwietniu 2001 r. za 30 proc. pierwotnie uzgodnionej ceny. Producent zrobił dla mnie "wyjątek" i zorganizował zakup przez ośrodek regionalny na południu Polski. Tamci za moją audycję wzięli od Warszawy jeszcze raz tyle co ja. Ostatniego programu w ogóle nie udało się sprzedać.
DODAJ SWÓJ KOMENTARZ
REKLAMA
ARTYKUŁY O PODOBNYM TEMACIE
zobacz więcej
5 NAJLEPIEJ OCENIANYCH ARTYKUŁÓW