Start
Profil
Pino quizy
pino gry
o pino
Ithink.pl - Dziennikartstwo Obywatelskie

Koszmarno

Autor: laim
dodano 30.04.2007
Koszmarno

Opowieść o poszukiwaniu tożsamości w świecie postnowoczesnym


"Wiemy, bowiem, że jeśli ten namiot, który jest naszym ziemskim mieszkaniem, się rozpadnie, mamy budowle od Boga, dom w niebie, nie rękoma zbudowany, wieczny. Dlatego też w tym doczesnym wzdychamy, pragnąc przyoblec się w domostwo nasze, które jest z nieba.” II List Św. Pawła do Koryntian 5.1-2. Górskie eskapady przysposabiają człowieka do kontemplacji, jednocześnie wzmagają specyficzne odczucie ucieczki w świat niezbrukany, pozostający poza tym wszystkim, co oferuje nam cywilizacja. Już w bardzo młodym wieku odczuwałem nastrój współistnienia ładu i chaosu, a wędrówki, które odbywałem z ojcem po rozmaitych pasmach górskich, rzutowały na mój sposób myślenia. Wyjeżdżając w teren koncentrowaliśmy się na jak najszybszym opuszczeniu miasta; stało się wówczas na zatłoczonych do oporu peronach i forsowało drzwi autobusu czy wagonu. Na szczęście tania, choć toporna komunikacja, pozwalała dotrzeć niemal do każdego miasteczka i wioski. Niejednokrotnie rezygnowałem z różnych form spędzania czasu z rówieśnikami, dla odcięcia się od wszelkich znaczeń wyznaczonych mi przez betonowe getto. Przestrzeń, do której się uwalniałem oferowała mi o wiele więcej przyjaznych impulsów niż utopia PRL-u. Dzwonki i zegary, które mieliśmy w głowie cichły. Mój ojciec przechodził przemianę z robotnika w człowieka, a ja nie musiałem się martwić, co będzie, kiedy aparat edukacji zgnębi mnie tak, że nie będę zdolny się podnieść. Przyroda gór w odróżnieniu od oparów siarkowodoru emitowanych z położonej w środku Jeleniej Góry Celwiskozy, nie śmierdziała. Kiedy wędrowaliśmy łąkami nic nas nie tłamsiło, gdy innym razem szliśmy przez las czuliśmy, że jest tu wszystko, co potrzebne do szczęścia; gdy widzieliśmy rzekę, odczuwaliśmy dynamikę życia. Wiatr, słońce, sarny, śpiew ptaków, dalekie horyzonty; tu nie chodziło o romantyzm, ale o równowagę niezbędną do życia. - Kaczawskie Góry:, Chrośnickie Kopy, Okole, Lubrza, Skopiec..., Miejsca, w których nauczyłem się naturalności. 1986- maj najpiękniejszy miesiąc roku. Podczas słonecznego dnia chaos wkrada się w przestrzeń mojego wypoczynku. Przymusowo pod groźbą obniżenia podatności na zaliczenie kolejnego roku szkoły, wygnano nas na pierwszomajowy pochód. Czerwone flagi były jak policzek w twarz, hasła na transparentach pozostające już tylko w pamięci, odznaczały się wyjątkową perfidią. Po tym całym cyrku z robotnikami w roli głównej, wybrałem się z ojcem w Rudawy Janowickie. Niebo bezchmurne, słońce wyjątkowo mocne i widoki zbrukanego skażeniem czarnobylskim świata! Tu nie chodziło o pesymizm, ale o logiczność. Walił się system, rodził się kolejny. Uparcie szukałem odskoczni, zalewając się potem w wielokilometrowych marszrutach. Błądziłem latem i zimą po wykrotach i uroczyskach, szukałem zaradności, przystosowania do świata, którego nie można zaakceptować. W ten sposób natknąłem się na jedno z bardziej pochłaniających, a zarazem próżnych zajęć, znieczulających ból egzystencji wspinanie. W odróżnieniu od komunistów, księży i robotników ludzie gór wydali mi się wiarygodni i w miarę oswobodzeni. Nie rozumiałem wówczas, że często byli zaprzęgnięci w kierat udowodnienia światu, że coś znaczą, że ich osiągnięcia sportowe mają jakiś sens. Wyłonieni z masy, za wszelką cenę pragnęli stać się jednostkami; skały i góry były dla nich jak gdyby bogiem, fundamentem za pomocą, którego życie nabiera sensu. To prawda; równie dobrze mógłbym jeździć na nartach, chodzić po jaskiniach, łapać ryby, czy uprawiać lotniarstwo. Wybrałem jednak dyscyplinę najbardziej odpowiadającą mojej naturze, zainteresowaniom i temperamentowi. Amok wspinania, był na tyle duży, że pochłonął mnie na kilka lat. Oczywiście w tym okresie miałem wiele celów, które uznawałem za wyjątkowe i dające poczucie wartości. Czułem wolność; mimo uzależnienia od miejsca i zajęcia, które napastowało mój mózg, do stopnia, w którym zdolny byłem ryzykować życiem, dla przejścia jakiejś tam połaci granitu. W całym tym szaleństwie były jednak chwile kontemplacji. Podobnie jak w wędrówkach z ojcem tak w momentach pokory, kiedy to stykałem się z przyroda jako tłem mojego bycia tu i teraz; dorastałem. Huk wiatru, przepaść siejąca grozą, panorama z wierzchołka skały. To metafory zagrożeń rzeczywistych. Myślę sobie – Mój Boże, są ludzie, którzy mają inne motywacje, szukają spełnienia wedle innych wykładni; tak jest z pewnością. Do tej pory zmagam się z pytaniem, jaki imperatyw tkwi w ludziach, że są skłonni, tak jak ja niegdyś poświęcić niemal całe swoje zainteresowania dla jednej namiastkowej płaszczyzny. Żyć przez lata, pracować, płodzić i rodzić, wychowywać i umierać w tle orientacji czasowej. Być może śmierć osób w górach warunkują nie tylko zmienne i surowe warunki, ale jest to jakby samo sprawdzające się życzenie. Poczułem się wśród wspinaczy jak w sekcie, widocznie za bardzo intensywnie pracował mój mózg, kiedy to widziałem konających na mych oczach straceńców. Z wolna dotarło do mnie, że granit, wapień, piaskowiec, to tylko jeden z wielu elementów przyrody. Zmiana i szczęście wiąże się zupełnie z czymś innym niż chwytanie występów skalnych. Bo czy ludzka tożsamość tkwi pod okapem, w lodospadzie, albo w rysie? Dobrze, było to zrozumieć. Z powrotem w rzeczywistości z utopi w utopię, tym razem bardziej masową, uznawaną za obowiązującą wykładnię. Przebrnąłem przez system edukacyjny, aby pozyskać glejty do względnego funkcjonowania w społeczeństwie. Oceny, świadectwa, rozmowy kwalifikacyjne, kolokwia, egzaminy, seminaria - nowe horyzonty. Nawet nie myślałem, że będą mi dane; dwa kroki w przód, a jeden... w tył: historia, kulturoznawstwo, seminarium teologiczne. - I przemieszczam się ponownie jak nomada w poszukiwaniu lepszej przestrzeni życia, opuszczam góry, wioski, miasteczka, własną celę w bloku, aby przez trzy i pół godziny podróżować do większego ośrodka miejskiego. Kiedy podczas tej nużącej jazdy w wagonie nieczystym, względnie, przeanalizuje całe swoje życie i będę miał dość wsłuchiwania i wpatrywania się w to, co mówią i robią współtowarzysze i współtowarzyszki odysei z PKP., Kiedy dojadę już do celu: wówczas stanę na dworcu głównym we Wrocławiu, tuż pod wciąż zmieniającym się, elektronicznym rozkładem jazdy i w ciągu kilku minut mentalnie wyrwę się w całą Polskę. A potem wyruszę w miasto i pierwsze, co zobaczę, to neon witający konkretnie mnie – „Dobry Wieczór we Wrocławiu”! Nasuwa się pytanie - Czy jestem względnie dobry? Gdybym był nie zrezygnowałbym z historii, uniknął wielu nieprzyjemności i miał w sobie tyle pogody ducha, aby starczyło nie tylko dla mnie, ale i dla każdego, kogo bym spotkał. To jest wyzwanie - cel. Cynizm i nihilizm, który mnie gnębił przez całe życie, przecież nie bierze się ot tak z niczego. Wystarczy spojrzeć gdzie kierujesz swoje kroki, co czytasz, z kim przebywasz, co uważasz za ważne, gdzie mieszkasz, nawet przez chwilę. Bo jeśli być przenikliwym, okaże się,że wszędzie mieszkamy tymczasowo. Tak - oto zagadnienie. Nie tylko ja wychodzę w przestrzeń i nadmiernie skupiam się na sobie, ale czyni, to każdy bez wyjątku. Ten cholerny dworzec z tablicą do lepszego świata jest w każdym z nas, a potem są kroki, mijające tramwaje, Galeria Dominikańska w budowie, potem coś nienamacalnego, dalej rozstrzelona infrastruktura Uniwersytetu, bar Duet, w którym bywa, że spożywam posiłki i stancja moich kolegów położona obok ulicy Narodowej Jedności. Pytanie jak to wszystko przekłada się na przyszłość; moje prowadzenie, kolor lamperii dobranej przez Piotra, zmagania się Kasi i Roberta z Arturem i wizyta Damiana. - Huk z pistoletu i start w gonitwę za czymś bliżej nieokreślonym, po to by być lepszym od innych. Mijają lata, a ja biegnę. Przepycham się, staram się coś sobie i innym udowodnić, wydaję na świat nowe pokolenia, i to są moje - nasze kładki prywatne do kariery, szczęścia rodzinnego, w dobrobyt, w pseudonieśmiertelność. Kolor lamperii pomarańczowy, ubikacja bez drzwi, związki formalne i nieformalne zakrapiane piwem i wreszcie widok z okna na narożnik uliczny, przy którym właśnie konstytuuje się alkoholowa, napowietrzna grupa spotkaniowa. To wybraliśmy porzucając świat bliższy naszej natury. Przebieramy nogami w wyznaczonym, przebiegu czasowym, a kiedy jesteśmy już na tyle mądrzy by pojąć, że przed nami smutny cel, stajemy w paraliżu i mantrujemy do bólu. To, co minęło już nigdy nie wróci. Na pocieszenie zostają nam zdjęcia i kwiaty noszone na groby bliskich. Szczęśliwe dzieci, lecz.... Jedność, jaką stanowi nasz naród jest taka, że Damian za kilka tygodni zmuszony jest wyjechać. Dla niego tablica z nazwami miast pulsuje na lotnisku i zatrzymuje się na nazwie Dublin. Dlatego też rozmawiamy właśnie z sobą. Ja nakreślam plany związane z Wrocławiem, Damian opowiada mi o Szkocie, który zwerbował go na wakat w Irlandii. Wiele czasu czekał na pracę, aż ta zaczarowała go ofertą. W sąsiedztwo jego posesji zawitali ludzie szukający pracowników mówiących po angielsku. Dalej już wszystko potoczyło się normalnie. Damian rezygnuje z dalszej nauki, aby spróbować szczęścia i pomóc rodzinie tonącej w długach. Na pracę w Brzegu Opolskim podobnie jak w całym Mordorze nie ma, co liczyć. To chyba paradoks, zjechałem dopiero, co do Wrocławia i znalazłem to, czego szukał przez wiele miesięcy Damian. To nic, że ulica Beskidzka jest oddalona o półtorej godziny jazdy od miejsca, z którego wyruszam. Nic też, że przesiadam się trzy razy. Jest robota – tak pocieszam się patrząc na plan miasta. Naszym dylematom współtowarzyszy wyciszony do zera telewizor – świetlista lampa, okno na świat. Cieszymy się żartujemy opowiadamy anegdotki, przy nucie grozy, jaka płynie z kineskopu. Co to jest – Pytam film fantastyczny, gra komputerowa. Stacja CNN, wciąż pokazuje kłęby dymu i uderzające w World Trade Centre samoloty. - Babilon płonie podkreśla Damian, w milczeniu spoglądamy jak dekonstruują się wieże Manhattanu. Równolegle w bramie tę samą dekonstrukcję tylko w jednostkowym i rozłożonym w czasie wymiarze osiąga mężczyzna zalęgający na posadzce na podobieństwo wycieraczki. Dwa kroki pomiędzy tułowiem i głową, fruniemy ja i Damian nad upitym do nieprzytomnymności rodakiem; szybciej, prędzej by zdążyć na tramwaj. Dwunasty września 2001, przemieszczam się w kierunku ulicy Beskidzkiej; to ma być synonim gór, czeka tam na mnie oferta pracy pomocnik dekarza, przesiadam się cierpliwie z wagonu do wagonu, z autobusu w autobus, wystaje na pętlach. To jest miejsce, które stwarza nowe możliwości. Pętla materialna i czasowa, bez większego sensu na logiczne życie, logiczne jutro. Zarabiać, aby zarabiać, żyć, aby żyć i to wszystko dla samego siebie projektować. Nie docieram do Nowego Dworu, powracam do Centrum, aby skorzystać z bankomatu, który zawiera mój limit środków niezbędnych do szukania nowych okazji. Apokalipsa, krzyczą plakaty rozmieszczone niemal w całym mieście, składają hołd pomordowanym w Ameryce. Tak kończy się ludzkie życie, nagle i niespodziewanie. Szykuje się nowa rzeczywistość, nowa wojna, hegemonia Stanów Zjednoczonych; palić będą i rabować, w imię demokracji, odwiecznej walki o pokój pacyfikować. Wrzesień jak kampania wrześniowa, nie do podźwignięcia, zwłaszcza dla człowieka atakowanego ze wszystkich stron, uwikłanego w własne sidła. Świat wartości, który miałem uległ rozpadowi, kolejny raz doświadczyłem upokorzenia, a zarazem zrozumiałem gdzie jest moje miejsce. Krzyczała we mnie nutka zawzięcia, aby przechytrzyć nieuchronność, która wyrokuje inny scenariusz niż bym sobie tego życzył. Zapętlenie ideologiczne i brak punktu odniesienia wydają mnie na zagładę. Tydzień po ataku i bezowocnych poszukiwaniach pracy zdecydowałem się na ostateczna konfrontację z Ułudą, która dopadła mnie, by ostatecznie pogrążyć moje nadzieje osadzone w tym świecie. Tak jak wspomniałem, byłem wystawiony na finalizację. Jedna z publikacji stwierdza, że w okresie globalnych katastrof; czy nawet, kiedy dzieją się tragedie na szczeblu lokalnym ludzie, mający skłonności samobójcze wcielają je w czyn. To, co się działo w mojej psychice być może rezonowało z bieżącymi wydarzeniami, ale nie robiło znaczącego wyłomu w moim sposobie myślenia. Jak bowiem nadać sensu czemuś lub komuś, kto tego już nie jest w stanie dojrzeć w realności. Jako jednostka poczułem, że dotychczasowe formy rozmaitych przedsięwzięć, jakie podejmowałem oparte były na z góry przegranej materii. Produkując eliksir snu, myślałem tylko o jednym; jak najszybciej wydostać się z Wrocławia, pozostawić wszystko i wszystkich, udać się w miejsce odludne i spokojne odejść z tego padołu, w pełni pogodzonym z brutalna rzeczywistością. W aptece, w pobliżu hali targowej zakupiłem strzykawkę wraz z igłą. Ekspedientki, czuły, że jest ze mną coś nie tak. Milczały podając mi treść mojej marności. Następnie skierowałem się do sklepu chemicznego, po benzynę ekstrakcyjną, by w ten sposób zabezpieczyć się na wypadek, kiedy podstawowy specyfik nie zadziała. Trudno maszeruje się ulicą, wśród tłumu ludzi, ze świadomością ostatecznej porażki. Trudno podróżuje w miejsce swojego końca. Gdy nie lada osiągnięciem jest normalne spojrzenie w oczy, drugiego człowieka. - Czy On - Ona wie, co jest w naszym sercu, gdzie kierujemy swoje kroki. Zauważyłem, że kobiety są bardziej empatyczne, bardziej wczuwają się w nastrój i sytuacje drugiego człowieka. Kiedy dotarłem do „przystani”, udałem się w stronę Parku Wolności. Rozległy teren porośnięty mieszanym lasem był w mojej opinii najlepszym miejscem; z dala od wszystkich i wszystkiego. Gdzieś w godzinach południowych przekroczyłem barierę naturalnych hamulców. Jak z bólem zęba, zblokowałem uczucia alkoholem; tyle, że w tym wypadku chodziło o całość w dosłownym słowa tego znaczeniu. - Stracić oddech, błękit nieba, blask słońca, widok chmur przepływających nad górami, nigdy nie zobaczyć już morza, nie porozmawiać z rodziną, przyjaciółmi i ludźmi. Wybrać z gruntu nie wiadomo, co, uznać się za pokonanego. Wszystko, co było dobre w mym życiu..., ale były rzeczy, z którymi jako człowiek nie umiałem sobie poradzić, dlatego znalazłem się w tym miejscu jako ten, który przegrał życie. Co czuje człowiek w takim momencie; żal ogromny, powagę sytuacji i beznadziejność. Chwyta się czasem ostatnich impulsów łączących go ze światem, jakby chciał odnaleźć sens, choćby cień życzliwości, kierowany od świata w swym kierunku. Jednak nic prawdziwego nie otrzymuje, gdyż ludzie nie są w stanie mu zaoferować tego, czego szuka - Wolności! Po pewnym czasie przestały docierać do mnie bodźce dopływające z otoczenia, najpierw dźwięki wydłużyły jakby falę dotarcia, śpiew ptaków stał się basowy powolniejszy przypominał raczej gardłową mowę, aż ustał zupełnie, potem na przemian widziałem ciemność i jasność, aż straciłem poczucie czasu, miejsca, tożsamości i istnienia. Jest miejscowość w górach, które znam z dzieciństwa, Komarno, niegdyś zaludnione aż po sam koniec, gdzie łączyło się w jedno z przestrzenią Gór, które kocham. Wędrowaliśmy stamtąd w stronę, Połomu i Wojcieszowa lub odwrotnie w stronę Przełęczy Widok. To był inny świat, czas i ludzie. Mój ojciec miał na sobie zwykłą koszulę flanelową, chlebak, w którym znajdowała się mapa - kanapki, to wszystko starczało jemu, aby być szczęśliwym, by wracać do dzieci i żony. Głos, który z nagła dał się słyszeć, rozprawiał o zupełnie innym obrazie świata, niż ten, w którym terminowałem. - Wszystkie formy trwania na Planecie Ziemia czekają na najważniejsze wydarzenie w skali fundamentalnej, oznaczającej koniec znanej rzeczywistości. Wobec powtórnego przyjścia Zbawiciela wszystko nabiera zupełnie innych wartości i sensu. Ciężary, które tak nas zżerają, są tak naprawdę niczym. Wytworzone przez bojaźń owszem paraliżują nas. Jednak Bóg, Pan Wszechświata jest ponad troskami. Pozostaje przy nas w najcięższych chwilach, i ratuje, kiedy my sami nie potrafimy już nic. Nasze prowadzenie; porażki, zwycięstwa, myśli i uczucia, przemijalność są mu znane. Jest - Który Jest przyjmuje nas takimi, jakimi jesteśmy, zaprasza do zmiany wartościowania oraz uszanowania daru życia, którym zostaliśmy obdarzeni. Nie tylko tu i teraz, ale i tego po finalnym przyjściu - Króla Królów, który Zbawił za darmo wszystkich. Był mżysty zmierzch, nie wiedziałem ile czasu trwałem w zawieszeniu, czy to były dni, czy godziny. Straciłem orientacje, trudno było mi określić gdzie jestem, czy to jest znana rzeczywistość, czy zupełnie coś innego. Czułem też obecność wroga, ogromną zaporę nieprzekraczalności, do której chciałem przejść; z jednej strony intrygowała i kusiła, aby spróbować ponownie z pomocą benzyny i strzykawki; z drugiej ciemność oznaczała totalne zagrożenie i niebyt. Uchwyciłem się słów nadziei, a następnie bodźców zewnętrznych. Telefon komórkowy, z pulpitem wyzerowanym do czystości; tak,że nie było widać ani daty, ani godziny, dodatkowo potęgował zamęt. Błędnik szwankował, odzyskałem logikę i trzeźwość, przybrałem pozycję pionową. Poczułem ogromną radość i lekkość tych zagadnień, które do tej pory mnie paraliżowały. Jakie znaczenie ma, bojaźń, przemijanie, bieda, jeśli wszystko, co najważniejsze dla nas zawiera się w ofercie Jezusa. Na którego przyjście świadomie czy nieświadomie czeka cała ludzkość. - Jej chora ograniczoność; zdałem sobie sprawę o oddaleniu ludzi od Boga, swoistej amnezji, że to właśnie z jego strony można oczekiwać pomocy na całe życie. W porównaniu ze stanem poprzednim zachowywałem się jak szaleniec, musiałem dotknąć dna, aby ujrzeć świat zgoła odmiennym. Przypomniałem sobie, to wszystko, co niegdyś wyczytałem, w Księdze Daniela, Apokalipsie i Ewangeliach. Nie było tam słodkich słów na temat otaczającego nas świata; umrze on jak wszystko, co jest ograniczone. W poruszeniu chciałem jak najszybciej wrócić do rzeczywistości i podzielić ze znajomymi tym, co mnie spotkało. - Myśl naczelna: opanować emocję, aby ludzie nie myśleli, że bredzę. Z wolna, a potem szybkim krokiem dotarłem na dworzec... – Do Wrocławia przybyłem przed północą. W jednym ze sklepów nocnych kupiłem mleko i pieczywo. Drzwi stancji, na której przebywali moi znajomi dawno były już zamknięte. Nie starałem się budzić tych, którzy mieli z rana wstać do pracy i szkoły. Przespałem się na ostatnim piętrze kamienicy Daszyńskiego 11. Damian S szykował się do wyjazdu; po kilku dniach człowiek, z którym przez ostatni okres dużo rozmawiałem, porzucił studia, by podjąć pracę jako robotnik ogrodowy w Irlandii. Z tą świadomością, którą posiada ciężko będzie mu odpowiedzieć na pytania związane ze swoim życiem. Być czy mieć? A może coś, ponad, bo kiedy człowiek ma i kiedy jest? Telefon od Damiana przyjąłem niezbyt chętnie. Jechać do miasta, które wiąże się nie tylko z Jego osobistą porażką, ale i tak ciężkimi przejściami, jakich doznałem w ostatnim czasie było trudno. Uległem prośbom i namowom udając się na imprezę pożegnalną, która polegała na piciu piwa i rozmawianiu o wszystkim i niczym. Jak niegdyś z ojcem tak teraz z przyjacielem wyjechaliśmy w miejsce, które konstytuowało Damiana. Polna droga i na około niczym nie ograniczony horyzont. Transpozycja Wolności. Po nocy zakrapianej piwem balowicze zbierali się każdy ku celom, które sobie obrał. Damian przejmował się, że zaprzepaścił okulary, przez które coś widział. Ja chciałem jak najszybciej opuścić teren, który nic dla mnie nie znaczył. Całość mojej znajomości z Damianem dopięła się z chwilą polaryzacji naszych charakterów. On miał gdzie jechać, ja już wiedziałem, że to nie kwestia podróżowania po świecie czyni człowieka szczęśliwym. Praktycznie nie wracałem nigdzie, ani do konkretnych osób, ani do miejsc. Wsiadłem do pociągu bez jakiegokolwiek nastawienia, z kacem moralnym i fizycznym, iż nie potrafimy normalnie bez udziału alkoholu rozmawiać o najważniejszych rzeczach w życiu. Jakiś niesprecyzowany żal nadal gnębił moją duszę; może trzeba było spróbować z tą benzyną. Ta dwoistość utwierdzała mnie w tym, co już wiedziałem – nie jestem dobry, mądry i stały! Siła to licha i złudna! Nie mogę mierzyć siebie taką miarą, bo niczego dobrego to nie przyniesie. Kiedy pociąg ruszył, dosiadłem się do znajomego, który wypatrzył moją postać w tłumie. Sebastian podróżował wraz z Edytą, aby załatwić sprawy we Wrocławiu. Moją uwagę przykuła osoba im towarzysząca, ciepła i skromna. Patrzyłem w jej oczy i czułem, że jest w nich to, coś, co trudno opisać, wywołującego nic sympatii, chęć przyjaźni, a może i miłości. Kiedy dojechaliśmy do Wrocławia, nasi wspólni znajomi opuścili nas. Stałem wraz z Joanną na peronie dworcowym i śmiało zapytałem: - Czy nie będzie miała nic przeciwko temu abym odprowadził ją na tramwaj. Zaintrygowani sobą i okolicznościami podróżowaliśmy w kierunku Biskupina. I tak ponownie dotarłem do pętli. Tyle, że tym razem, to nie był mój scenariusz, ale nieuchronność. Było milczenie, gesty i słowa w konsekwencji Joanna – dziewczyna, o której jeszcze parę godzin temu nie miałem pojęcia, że istnieje, stała się najbliższym memu sercu człowiekiem. Moja przygoda z Wrocławiem jako miejscem przyjaznym do życia dobiegała końca, bankomat wypluwał dla mnie ostatnie kwoty, a poszukiwania pracy w rozmaitych miejscach nie dały rezultatów. Martwiłem się też o ojca, który został sam w Jeleniej Górze, ze świadomością, że nie wrócę. Teraz nie myślałem zgoła i wyłącznie o sobie, ale o tym jak być i kochać ludzi; nie tylko tych najbliższych, ale każdego spotkanego człowieka. Nie minął tydzień jak powróciłem w strony rodzinne z odmienionym wstępnie, ale fundamentalnie życiem. Puenta narasta wraz z upływem lat, I tak pewnego dnia wybraliśmy się w trójkę do Komarna, to, co zobaczyliśmy tylko utwierdziło nas w myśleniu, że jedynie Bóg jest trwałym fundamentem, a człowiek ufający Jego obietnicą nie musi być psychicznie niezrównoważonym wędrowcem biorącym udział w gonitwie do śmierci. Komarno, przerodziło się w Koszmarno. Opustoszałe, bez perspektyw na lepsze jutro; gdzie domy, które niegdyś tętniły życiem, straszą ruiną. Ludzie z nich na zawsze odeszli lub błąkają się, wystając pod rozmaitymi tablicami wyznaczającymi im utopijne raje na ziemi. Świat w ten sposób ukonstytuowany rozpościera się na cały glob - UMARŁEM dla tego wymiaru, świadomie opowiedziałem się za Jezusem zanurzając się w wodach chrztu; aby na podobieństwo Jego zmartwychwstać do zupełnie innego życia, opartego nie na materii, ale na Osobie, która ją uczyniła. UMARLIŚMY: Ja, moja Żona i Ojciec! Wszystko w zupełności po to, by, cieszyć się wolnością i maszerować w przestrzeń, mimo trudów.
wróc do artykułów
 
DODAJ SWÓJ KOMENTARZ
Aby dodac komentarz należy się zalogować.
 
REKLAMA
 
UŻYTKOWNIK: laim
avatar

O mnie
W serwisie od:
19.12.2006
Dodaj do znajomych

 
INNE OD laim
 
5 NAJLEPIEJ OCENIANYCH ARTYKUŁÓW
21.09.2009 10:24:34
02.06.2009 19:31:08
09.06.2009 18:03:13
27.04.2009 18:23:22
 
zobacz więcej
 
Społeczność Witamy w serwisie Pino.pl. Nasz serwis to

nowoczesny portal społecznościowy

w pełni tworzony przez naszych Użytkowników. Dołącz do naszej społeczności. Poznaj świetnych ludzi, kontaktuj się z nimi, baw się rozwiązując quizy, graj w gry, twórz własne blogi, pokazuj swoje zdjęcia i video. Pino.pl to serwis społecznościowy dla wszystkich tych, którzy chcą świetnie się bawić, korzystać z wielu możliwości i poznać coś nowego. Społeczność, rozrywka, fun, ludzie i zabawa. Zarejestruj się i dołącz do nas.
Pino
Reklama
O Pino
Polityka prywatności
Pomoc
Regulamin
Blog
Reklamacje
Kontakt
Polecane strony
Darmowy hosting
Playa.PL - najlepsze gry
Filmiki
Miłość
Prezentacje